czwartek, 6 lutego 2014

Rozdział 4

 Moje rozmyślenia skończyły się na pukaniu w środku nocy do drzwi pokoju Satoru.
-Co się stało? – Wyjrzał zza drzwi (wyglądał jakby dopiero co miał zamiar spać).
-Miałem koszmar i boję się siedzieć sam w ciemnym pokoju. – Bąknąłem ze spuszczoną głową. Godna pożałowania wymówka. Zmierzył mnie wzrokiem, wpatrując się o sekundę dłużej w poduszkę, którą mocno przyciskałem do siebie.
-Ehh... wchodzisz na własną odpowiedzialność. - ostrzegł i wpuścił do pokoju. Cicho przemknąłem obok niego i przycupnąłem na podłodze przy łóżku (dwuosobowym). - Wskakuj na wyrko.
-Mogę? - chciałem się upewnić.
-Tak. - powoli położyłem się na krawędzi łóżka, a on obok.
-Przepraszam, że podsłuchałem waszą rozmowę. - wyszeptałem zaciskając oczy i usilnie przytulałem się do poduszki.
-Nic się nie stało – objął mnie w pasie i przycisnął do siebie (leżałem na boku, tyłem do niego). - Jesteś przyjemnie ciepły
-Ty też. - mruknąłem i poczułem ciepły oddech na szyi. Bałem się wykonać jakikolwiek ruch. Jego ręka owinęła się mocniej wokół mojej tali, niczym wąż boa. Serce waliło mi jak szalone... gdy nagle usłyszałem ciche chrapanie. Zasnął jak niemowlę, dalej mnie nie puszczając. 

Obudził mnie dźwięk budzika, który został skomentowany cichym: kur*a. Satoru podniósł się i wyłączył siejące zło urządzenie. 
-Aki wstawaj!  - zrzucił mnie z łóżka, po czym zadowolony szukał ciuchów w szafie. 
-Dzień dobry - powiedziałem wstając i udając się w stronę wyjścia. 
-Nie tak szybko, wisisz mi przysługę - zaśmiał się nie odwracając wzroku od ubrań. 
-Jaką?
-Nie wiem... może... pocałuj mnie.
-Nie zrobię tego.
-To przynajmniej powiedz mi, że mnie kochasz. 
-Pff - prychnąłem i opuściłem pomieszczenie. Nie miałem ochoty się awanturować, ale on zawsze musiał mnie podpuszczać. Będąc w ,,moim'' pokoju otworzyłem komodę i wyjąłem mój ulubiony zestaw: stare, szare spodnie od dresu, oraz czarny, ponaciągany i o dwa numery za duży podkoszulek. Zaleta niedzieli - nie trzeba nigdzie wychodzić, ani z nikim się widzieć. Chwyciłem pierwszą lepszą książkę z torby i po czy usadowiłem się na werandzie. Spojrzałem na okładkę ,,Dżuma bez tajemnic", nic ciekawego, ale na bezrybiu i rak ryba.

,,[...]Choroba ta wywołana jest infekcją G(-) tlenowych pałeczek z rodziny Enterobacteriaceae nazwanej Yersinia pestis."

Słońce raziło mnie w oczy, nie pozwalając czytać dalej. Dookoła ptaki ćwierkały, a gorące lato zbliżało się nie ubłaganie. Już jutro miałem zacząć mieszkać w klinice i najprawdopodobniej spędzić w tym miejscu z dala od cywilizacji resztę życia. Cieszyło mnie to, w końcu po tylu latach udało mi się wyrwać z objęć slumsów.
-Hej, mogę się dosiąść? - Satoru w czarnych dżinsach i niebieskiej koszuli, nie czekając na moją odpowiedź usiadł  dwa metry ode mnie, opierając się o ścianę. W dłonie chwycił zapalniczkę i papierosy, a po chwili zapach tytoniu dotarł do mojego nosa.
-Od kiedy palisz? - spytałem, udając, że ten zapach mi nie przeszkadza.
-Nie palę często, ale jakoś teraz naszła mnie ochota - delikatny zarys uśmiechu pojawił się na jego twarzy,gdy patrzył, jak rozpaczliwie odganiam woń ręką.
-Lekarze są aż tak przewrażliwieni?
-Niee... tylko nie przepadam za tym.
-Dobra, idę zrobić jakieś jedzonko... a przy okazji... idziesz na letni festiwal? - zgasił papierosa, po czym wstał.
-Pierwszy raz słyszę, ale chętnie się wybiorę - naśladując go, podniosłem się i poszedłem odłożyć książkę.

***


-Idę do miasta! - krzyknąłem stojąc w drzwiach wejściowych. Byłem zmuszony do przebrania się w schludny ubiór (lekarz w dresie nie wygląda za dobrze) i gotowy do wyjścia. Wyszło, że mój ,,mieszkaniodawca" wydał mi polecenie ugotowania dzisiejszego obiadu, jednak zważając na fakt, że lodówka była pusta, to plan obijania się przez całą niedzielę padł w gruzach. Nie czekając na odpowiedź, zamknąłem za sobą drzwi i skierowałem się w stronę domu Ryu.

Był to mały biały domek z czerwonym dachem. Od frontu rosły krzewy czerwonych i żółtych róż. Na tyłach, na małych grządkach obok kurnika, babcia Ume uprawiała marchewki, oraz kapustę. Zapukałem do drzwi.
-Hej! - powitał mnie radośnie blondyn, w dosyć skąpym stroju. Tylko ręcznik zasłaniał dolne, męskie partie ciała chłopaka.
-Siemka, słuchaj masz może sprawny samochód?
-No mam, a gdzie chcesz jechać? - spytał  lekko zarumieniony faktem, że jest tak przyodziany, a nie inaczej.
-Do miasta. Podrzuciłbyś mnie? Oczywiście zwrócę ci za benzynę.
-Spoko, poczekaj chwilę, zaraz się ubiorę i przyjdę.

-Jesteśmy na miejscu. - poinformował mnie.

-Dzięki wielkie, chcesz coś załatwić? - spytałem z grzeczności. W końcu ten chłopak uratował mi życie, przed kilkoma kilometrami spaceru pylistą wiejską drogą.
-Nie, niedawno wszystko pozałatwiałem i nie mam za bardzo co robić, więc zabiorę się z tobą. - wyszczerzył zęby... aż powoli zacząłem się zastanawiać, czy on wogóle jest w stanie płakać, lub martwić się.

-Już jesteś? - spytał w drzwiach czarno włosy, po czym spojrzał na kilka napakowane, prawie rozdzierające się siatki. - Czegoś ty nakupił?!

-Lodówka świeci pustkami, a poza tym muszę sam coś jutro jeść. Połowa jest dla ciebie.
-Jak to jutro, przecież jutro jemy razem, tak jak zwykle... - zdziwiony pomagał mi wnieść siatki do kuchni.
-No przecież jutro wprowadzam się do kliniki.
-To nie zostaniesz tu...? - spytał się jakby sam siebie, a jego twarz nie wyrażała, żadnych emocji. - W razie czego wiesz, że zawsze możesz się tutaj wprowadzić, bo samemu mi tu nudno.
-Dzięki, ale wiesz przecież, że będę mieszkał na przeciwko? - uśmiechnąłem się i za wszelką cenę chciałem by on też to zrobił. - Ale, żeby to uczcić pijmy dziś do upadłego! - wyciągnąłem sake, spomiędzy puszek browaru, żeby pokazać mu, że chce spędzić dzisiaj męski wieczór.
-Zanim zaczniesz chlać to zrób obiad - mruknął i zniknął za drzwiami. Chyba mi się wydawało, że na jego twarzy pojawił się cień tajemniczego uśmiechu.
Poszedłem do kuchni gdzie ugotowałem ramen. Cieszyłem się na nasz wieczór.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz